Poligon, który szczęśliwie zakończyliśmy potwierdził, że słońce jest miłym, aczkolwiek nie niezbędnym elementem skutecznego działania. Padało a nawet czasami lało, jednak ducha to nie zgasiło, zapału nie ostudziło, planów nie rozmyło i szyków nie pomieszało, a nawet się przydało, gdyż powszechnie wiadomo, że po deszczu wszystko rośnie!
Wzrosły umiejętności, wzrosło też zainteresowanie poezją.
Może jest trochę chropowata i kanciasta, ale gdy wieczorem jest chwila odpoczynku przy ognisku i następuje refleksja z całodziennych działań to liczy się „spontan” i nie ma miejsca na gładkie słowa i rymy. Ważna jest emocja narracji. :))
Pierwszy dzień, 10 km przebyte, blazy na stopach, leki przeciwbólowe zażyte.
Drugi dzień, gwóźdź w nogę wbity i boli, a sierżant się śmieje i saperką goli.
Trzeci dzień, przemokliśmy cali, deszcz padał niemiłosiernie i na betonie śmy spali.
Czwarty dzień, prawdziwy survival zaczynamy, szałasy budujemy i ognisko rozpalamy.
Pan Andrzej łysy ogniska pilnuje, a drugi Pan Andrzej przy skałach czatuje.
Pan Mateusz na YouTubie ważny kurs zaliczył, wiedzę zdobył i dzięki temu nam dziś towarzyszył.
W lasku płonie ognisko, a w koło zebrało się widowisko.
Ponieważ piszemy lepiej od Mickiewicza.
Nie przeszkadza nam nawet dzicza, mamy wielką trójce a w niej ojca chrzestnego,
Mamy także czarnobrodego i Andrzeja tego cichego,
nie przeszkadza nikomu, że mamy nawet ciepłego.
Trójca nam zaufała i dała bronie, na okopach leciały, złote naboje.
Wczoraj przeszliśmy dużo z wyznaczonej trasy i przez to mamy blazy i zakwasy,
a na regenerację auto przywiozło nam kiełbasy.
Lecz mimo że mamy przemoczone nogi, mimo iż przeszliśmy tyle z wyznaczonej drogi
i wszyscy jęczymy jak barany, to cieszymy się bo otaczają nas same patafiany.